Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Mark Ronson: Nie przeszkadza mi, że jestem "tym gościem od Uptown Funk" [ROZMOWA NaM]

Marcin Śpiewakowski
Mark Ronson to producent muzyczny, DJ i gitarzysta, który stoi za największym hitem ostatnich miesięcy. Ale "Uptown Funk" to tylko czubek góry lodowej - Ronson współpracował m.in. z Amy Winehouse, Adele, Laną Del Rey, Paulem McCartney'em, Jackiem Whitem i dziesiątkami innych artystów światowego formatu.

Zanim zostałeś producentem muzycznym, zaczynałeś jako DJ.
Właściwie to wszystko było takim jakby równoległym procesem. W wieku może 15 czy 16 lat grałem w zespole, zakochałem się wtedy w rapie, więc staraliśmy się to połączyć. Zapraszaliśmy raperów, żeby z nami grali, ale umówmy się, drugiego The Roots to by z nas nie było, brzmiało to fatalnie. Słuchałem wtedy bardzo dużo New York Radio i zacząłem imitować to, co ci goście grali na gramofonach. Tak zaczęła się moja przygoda z Dj-ką. A stąd była już prosta droga do kariery producenta – ćwiczyłem wycinanie sampli, dopasowywanie ich do tempa utworu i tak dalej. Niewiele się to różni od pracy DJ-a.

Fink: "Bycie DJ-em, jeśli nie sprawia ci to przyjemności, to straszna praca" [ROZMOWA NaM]

Czyli to nie była żadna rewolucja?
Nie, to wszystko działo się w tym samym czasie. Przez pewien czas przeważała kariera DJ-a, bo dostawałem bardzo dużo propozycji. Może nawet trochę za dużo, bo często grałem przez cztery czy pięć nocy w tygodniu do czwartej nad ranem. Ale pierwszą poważną robotę jako producent, przy kawałku „Like a Feather” Nikki Costy, dostałem właśnie dlatego, że ktoś usłyszał mój set i spodobało mu się to, jak łączę różne gatunki. Większość moich początkowych zleceń brała się właśnie stąd.

Krytycy twierdzą, że masz obsesję na punkcie przeszłości. Zgodziłbyś się?
Raczej nie. Kocham winyle, stare nagrania i uważam, że dobrze jest znać historię i korzenie muzyki. Z drugiej strony nie staram się za wszelką cenę odtwarzać atmosfery retro. Po prostu muzyka z tamtych czasów, kiedy muzykę tworzyło się tylko na prawdziwych instrumentach i nagrywało na taśmę, a koncerty były naprawdę na żywo, przemawia do mnie bardziej. Może to dlatego, że to już trochę zapomniana sztuka i ludzie coraz rzadziej tak nagrywają, bo dużo taniej jest zrobić płytę przy pomocy komputera? Tamto brzmienie było naprawdę dobre. Kocham brzmienie werbli nagrane w tamtych czasach, miały taki charakterystyczny trzask. I podoba mi się to równie mocno na płycie Ala Greena z lat 70., jak w 2003 r., kiedy samplował ten dźwięk Wu Tang Clan. Mam obsesję na punkcie brzmienia, nie epoki.

Jak myślisz, skąd wzięła się popularność muzyki retro? Wraca funk, swing…
Dla mnie to wszystko ma sens, było tak zresztą od bardzo dawna. W hip-hopie stosowało się sample od samego początku. Więc kiedy słyszę jakiś współczesny kawałek funkowy, nie słyszę tam tylko lata 80., ale słyszę też „Going Back to Cali” Biggiego Smallsa. Myślę, że skończyły się już czasy, kiedy mogliśmy mówić, że jakaś muzyka przynależy do konkretnej dekady. Dzieciaki mają na swoich telefonach mnóstwo starego R’n’B, ale nie obchodzi ich to, kiedy ta muzyka powstała – wiedzą tylko, że fajnie się tego słucha. Ale myślę też, że popularność numerów w stylu „Uptown Funk” bierze się stąd, że słyszy się teraz tak dużo elektroniki, że czasami po prostu przyjemnie jest znaleźć jakąś alternatywę, usłyszeć kawałek, w którym gra żywy perkusista, nie maszyna.

Uważasz „Uptown Funk” za przełom w Twojej karierze?
Na pewno przysporzył mi wielu nowych fanów, może dzięki temu ktoś zainteresuje się też moimi starszymi rzeczami…

Pytam, bo nagrałeś wcześniej wiele innych świetnych rzeczy – czujesz się komfortowo z tym, że „Uptown Funk” stał się Twoim znakiem rozpoznawczym?
Tak, jestem tak samo dumny z tego kawałka, jak z każdego innego. Nie czuję, że się „sprzedałem” czy coś takiego. Jeśli chodzi o brzmienie, „Uptown Funk” jest zaje***tym numerem, jeszcze nad niczym wcześniej tak ciężko nie pracowałem, jak nad brzmieniem tego kawałka. Nie widzę chyba problemu w tym, że stałem się „tym gościem od Uptown Funk”.

Czytaj też:

Mówisz, że musiałeś ciężko nad tym pracować – miałeś jakieś trudności z nagraniem tego kawałka?
Początkowo „Uptown Funk” powstawał jako spontaniczny jam z Bruno Marsem – on grał na perkusji, ja grałem na basie, wszystko powstawało szybko i przyjemnie. Potem Bruno wyjechał w trasę, ja miałem swoje zajęcia, więc nie mieliśmy kiedy się spotkać, żeby to dokończyć. A jeśli już się spotkaliśmy, bywało tak, że siedzieliśmy trzy dni, a w efekcie powstawały może ze dwie dobre linijki tekstu. Wiedzieliśmy, że jest w tym potencjał, więc byliśmy bardzo krytyczni.

Brzmi to tak, jakby robienie piosenek było ciężką pracą – co nie do końca pokrywa się z tym, co często słyszy się od muzyków, wiesz, „poszliśmy dzisiaj rano do studia, jest dwunasta, mamy już dziesięć numerów”.
Wszystko wymaga ciężkiej pracy, nie ma łatwych rozwiązań. Chociaż na przykład „Back in Black” Amy Winehouse zrobiliśmy może w trzy godziny. Z „Uptown Funk” problem był taki, że chcieliśmy zrobić z tego prawdziwą funkową piosenkę, a w funku nie ma refrenu. Jeśli dodasz refren, powstaje ci R’n’B albo disco. We wszystkich klasykach Jamesa Browna czy Cool and the Gang nie było refrenu, tylko jakaś charakterystyczna figura rytmiczna albo przejście. Z tego wynikały wszystkie problemy, bo nie chcieliśmy stracić tego funkowego charakteru.

Zależy Ci na sukcesie?
Myślę, że zawsze byłem zadowolony z małych sukcesów, jak np. „Bang Bang Bang” kilka lat temu. Z drugiej strony to, że mogę przyjechać do Warszawy na Orange Warsaw Festival i zagrać przed kilkoma tysiącami osób, jest niezwykle ekscytującym doświadczeniem i cieszę się, że mogę być tego częścią. Staram się to jakoś wyważyć.

Pytam, bo w jednym z wywiadów mówiłeś, że sprawdzasz w miarę regularnie, jak Twoje single radzą sobie na listach przebojów i że od czasu do czasu zdarza Ci się wyszukiwać samego siebie w Google…
Wtedy mogłem trochę przesadzać. To wszystko jest oczywiście częścią promocji twojej muzyki, więc musisz zaglądać na swojego Facebooka czy Instagrama, ale staram się nie angażować w to za mocno, bo na dłuższą metę to bardzo depresyjne doświadczenie.

Nie sugeruję, że to coś złego, interesuje mnie raczej czy po tylu latach udało Ci się wciąż zachować początkowy entuzjazm i radość, że ludzie dobrze odbierają Twoją muzykę.
Tak! Zresztą pracuję często z muzykami rozpoczynającymi kariery i ich entuzjazm, że wydają wreszcie pierwszą płytę, spełniają swoje marzenia i zaczynają wchodzić w świat showbiznesu, jest niesamowicie zaraźliwy. Cieszę się, że mogę im pomóc na tej drodze.

Pamiętasz jeszcze, kiedy Ty też taki byłeś?
Myślę, że dla mnie takim momentem był występ w Saturday Night Live, programie, który oglądałem od dziecka. Dla kogoś, kto wychował się w Nowym Jorku, ten program to prawdziwa instytucja. To był chyba najbardziej intensywny moment w mojej karierze.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na warszawa.naszemiasto.pl Nasze Miasto